top of page

O Krasnoludzie

 ***Jesiennym, bardzo kolorowym lasem wędrował niezbyt młody krasnolud. Wszelkie oskarżenia o starość przyjmował atakami bezprzykładnej złośliwości, ale przyznawał jedno… młody nie był z pewnością. Teraz jednak szedł dziarsko i usiłował już nie złośliwość lecz potoki wściekłości zmęczeniem przepędzić. Niewiele brakło. No, tyle co brudu kuźni za paznokciem Reorksa, a okazałby grubiańskie maniery wobec niczego wszak niewinnej młódki. Ot, wlazł do zatłoczonej oberży we wsi, stanął przy szynkwasie i na oberżystę czekał, gdy zakapturzone dziewczę niewiadomej rasy zza stołu się podniosło i śpiewnym głosem powiedziało:
- Siądź tutaj, stary krasnoludzie, ja młodsze mam nogi to i postać mogę.
   Tego było zanadto. Miejsca mu będzie dziewoja ustępować! Odburknął tylko:
- Zbytek łaski, wraz wychodzę…
   Oberżystę skinieniem przywołał, kufel mocnego ale duszkiem wypił i… wyszedł z oberży jakby go kto gonił. Stary krasnoludzie! Niedoczekanie! Początkowo w oberży zjeść coś zamierzał bo od rana był w drodze, ale teraz szedł jak nakręcona maszynka gnomów. Do następnej wioski mil było kilka więc pod wieczór może zjeść coś się przygodzi. Byle tylko ktoś go znowu nie rozzłościł.
   Szedł lekko. Bagażu wielkiego ze sobą nie zabierał bo i podróż długa być nie miała. We dwa dni u celu stanie. W rycerskim domu, który nieraz już nawiedzał, kolejną snycerską robotę wykona, parę kawałków stali zarobi bo rycerz skąpy nie był, i do domu, do Solace, powróci. A tam go znają i o starość nie posądzą.
   Poprawił na ramieniu tobołek z narzędziami i szedł dalej leśną ścieżką. Drogę znał dobrze i zbłądzenia lękać się nie musiał. Ze dwie staje jeszcze przemaszeruje i na polanie w sercu dąbrowy odsapnie. Zawsze tam odpoczywał. Zawsze pod tym samym dębem. Zawsze sam.
   Może jednak nie tym razem.
   Z polany dobiegł go cichy śpiew i zapach ogniska. Spojrzy tylko, kto spokój w dąbrowie zakłócił i swoją drogą pomaszeruje. Znajomości nijakich zawierać nie miał zamiaru.
   Przy ognisku siedziała niewysoka postać dokładnie opończą owinięta. I tylko głos cicho jakąś piosenkę nucący oznajmiał, że z kolejną przedstawicielką gadatliwej płci przyszło mu się spotkać jednego dnia. To ci pech. Najpierw obiad go minął, a teraz i odpoczynek.
   Po lesie umiał się poruszać z elfią wprawą. Był bezszelestny, gdy mijał nieznajomą. Albo tak tylko mu się zdawało. W każdym razie minął ją szybko i swoją drogą pomaszerował.
   Zaczął go gonić iście krasnoludzki apetyt. Po chwili myślał już tylko o sporym kawałku pieczeni z dzika i dzbanie dobrego piwa. No i o wygodnym na noc posłaniu. ***

 

Szedł tak dziarsko, tak lekko, że jeszcze godzinę przed zachodem słońca ujrzał dymy z kominów wioski. Pewnikiem wieczerzę szykują, pomyślał. Karczma w wiosce , wiosce bez żadnej nazwy, ot kilka chałup na krzyż, szczyciła się niezłym jadłem, nienajgorszym napitkiem i wiecznie roześmianym karczmarzem. Co najciekawsze, wioskę zamieszkiwali ludzie ale karczmę prowadził krasnolud. Najstarsi mieszkańcy wioski wspominali, że za ich dzieciństwa stary krasnolud już tu był i mocne ale ważył.
  Pierwsze zabudowania krasnolud ujrzał ledwie z lasu na łąkę nos wychylił. Chaty nie były bardzo okazałe bo i ziemie były tu nie najlepsze ale każdy o dom swój dbał należycie. Bale ścian były dobrze wapnem wybielone dla ochrony przed wszelkim robactwem, strzechy ułożono równo i szczelnie, płoty nie szczerzyły szczerbami a sztachety miały gładzone. Spichrze i stodoły stały nieco na uboczu od głównych zabudowań, ot bezpieczeństwo gdyby jakimś trafem ogień dopadł to na wioskę płomienie nie przelecą. Mało było stajen. Widać nie każdego tutaj stać było na konia. Większość orała wołami a te do obór pędzono.
   Lekki powiew wiatru smakowite wonie z karczmy nagnał prosto w nos krasnoluda. Aż mu ślinka pociekła po siwej brodzie. Poprawił pakunek z narzędziami co mu ramię obijał, krok wyrównał i dziarsko do wsi wmaszerował. Nie był tu tak całkiem obcy. Karczmarza znał, kowala znał, ze dwu cieśli też a reszta stanowiła dlań nierozpoznawalną masę. Ostatni raz był tu z dziesięć lat temu więc karczmarz nic się nie zmieni, dzieciaki to już podorastały, młódki są już matkami a starych to i może już na tym świecie nie być. Krótko ludziom na tym świecie.
   Drzwi karczmy otworzył i natychmiast głośny rozgwar uderzył go w uszy. Większości nawet nie usiłował słuchać ni rozumieć, lecz głos karczmarza był dość mocny i bardzo charakterystyczny; przypominał piłowanie twardego drewna.
- A ja wam powiadam, że żadnej wojny nie będzie – grzmiał chrapliwie – Ileż to już razy gadano, że smoczych armii ino patrzyć. Już, już a kosy ostrzyć, a widły szykować i topory. Tfu, starzy i doświadczeni, jak na ludzi oczywiście, a głupsi od krasnoludzkich dzieci. Tamtym pod Neraką wygodnie, ciepło i dostatnio. O wojnie myślą tylko ci, co im coś zawadza. A co onym zawadzać może.
- Im zawadza tylko jedno – odezwał się głos cichy, lecz dobrze słyszalny – Im chodzi o panowanie ich królowej na całym Krynnie. Neraka to mało. Na początek cały Ansalon a potem i inne ziemie. Jeśli będzie wojna, bo krasnolud też prawdę gada, wojny może nie być, to będzie to wojna nie o łupy, i stal, i złoto lecz o dusze. A taka wojna zawsze najgorsza.
   W gospodzie zapadła cisza. Wojna o dusze? A co dusza warta? Po co wojna o dusze? Dopiero głos cichy zaczął tłumaczyć, że jak ci, co za Paladine idą zewrą się z tymi, co Takhisis wolą, to już tylko krew i zniszczenie bo żadna strona nie ustąpi. Bo obie strony będą pewne, że racja przy nich. Bo najgorsza wojna to wojna religijna, bo każdy z imieniem swego boga na ustach rad umrzeć a jeszcze bardziej rad w imię tego boga zabijać tych, co innego boga wołają.
   A niech tam, pomyślał krasnolud, Reorx wiedział, co robi, po stronie Gileana stając. W żadne bójki się nie wdaje a na koniec i tak on musi wszystko naprawić. Tak i z nami, myślał, ludzie zaczną się tłuc, niszczyć i zabijać, a potem my będziemy musieli za odbudowę się zabierać. A może to i dobrze. Ludzie mnożą się na potęgę to wojny potrzebują, by słabsi odpadli. Inaczej miejsca na Krynnie już dawno by brakło.
   Krasnolud wyznawał filozofię dość brutalną. Ludzie, według niego, nieco wilkom podobni. Wilków gdy za dużo to pomiędzy sobą się gryzą, wadery mniejsze mioty mają i wraz jest ich tyle, co las pomieści. Krasnoludy, elfy, ci takiego kłopotu nie mają. Nie każda para krasnoludzka czy elfia ma dzieci. A już więcej, u elfów zgłasza, nad dwoje to już niebywała rzecz. U krasnoludów inaczej: jedna matka nie będzie miała dzieci wcale, druga i trzecia takoż, a zaś czwarta z pół tuzina. I tak elfów i krasnoludów prawie nie przybywa. A już w Thorbardinie wcale.
- Nawet jak do jakiejś ruchawki ma dojść – wołał dalej karczmarz – to czasu jeszcze szmat. Na samo dojście armii z Neraki z pół roku trzeba a nikt nie powiedział, że już ruszają. Na pewno starczy czasu, żeby się godnie napić!
   Karczmarz skinął na dwie dziewki, co piwo podawały i podszedł do krasnoluda.
- Witaj, synu Steelhammera – mruknął – głośno tu dziś i głupio trochę ale dla takiego gościa kąt cichy znajdę.
- Nie trzeba, Rodhar – odparł krasnolud – przeciwnie, wieści bym trochę chętnie zebrał. Do Rycerza idę na robotę i na nieobytego durnia wyjść bym nie chciał. Do Solace wieści zaś powoli docierają. Ostatnio omijają nas podróżni. Nie wiedzieć zresztą czemu.
- Do Rycerza idziesz? Obyś go zastał, bo jak słyszałem, Zakon Solamnijski wszystkich co po świecie się rozproszyli, pod sztandary wezwał i wykluczeniem ze stanu rycerskiego zagroził, kto by się nie stawił. Siły zbierają, to pewne.
- Więc to gadanie o wojnie ma w sobie coś z prawdy?
- Tobie powiem. Według mnie to wojna będzie z całą pewnością. Jedynie czego nie wiadomo, to kiedy wybuchnie i Krynn podpali. Ci tutaj już by ruszali, głupcy – karczmarz skinął na dziewkę i kazał szybko podać chleba, sera, mięsa i piwa – Bo widzisz – ciągnął dalej – Ludziom już chyba nudno. Całe ich pokolenie żyje bez wojny. Rycerze w łóżkach zaczynają ze starości umierać. Tamtym w Nerace pewnie też się znudziło. Będą się tłuc, pytanie tylko kiedy i jak długo. Wśród smokowców, goblinów i innego tałatajstwa ruch jak we wrzącym garnku. Jakiś tuzin dni temu był tu krasnolud, co karawanę z żelaziwem do samego Jelek prowadził, tam siły goblinów zebrane w sporej mocy. Gorsze jednak, że kapłani Takhisis zaczynają wszędzie gadać o powrocie Królowej na Krynn. To zawsze było początkiem kłopotów i pewnie i teraz tak będzie. Jak w majątku Rycerza jakichś wieści ciekawych nabędziesz to daj znać a teraz… jedz, pij i pokój, ten co zawsze, na górze już czeka.
   Syn Steelhammera, Sharp mu było, w milczeniu się posilał. Podziękowania dla Rodhara były zbyteczne. Znali się i wiedzieli, że jeden drugiemu zawsze pomoże. Nie był wcale zaskoczony, że Rodhar już zdążył pokój wyszykować. Tak było zawsze, jak tylko tu zawitał to pokój już czekał. Zjadł posiłek, dwa miedziaki na ladę rzucił, trzeciego dziewce wcisnął bo szybka była w obsłudze i akuratna, i poszedł na górę.
   Po kilku chwilach, ledwie gębę w misce z wodą przemył, z pokoju zaczęło dobiegać donośne chrapanie. Syn Steelhammera śnił o wojnie.

 

 Nadszedł świt. Krasnolud był już na nogach od krótkiej chwili, mył się, brodę czesał, wąsy ogarniał i pakował swoje rzeczy. Z dołu zaczęły dochodzić dźwięki niechybnie oznaczające, że kuchnia już pracę zaczęła i w niedługim czasie będzie można coś przekąsić. Znał karczmarza na tyle, że mógł się spodziewać przygotowanego już podróżnego pakunku z suchym jadłem, jakiejś manierki z czyś nieco mocniejszym no i przede wszystkim, podwójnej porcji chleba i mięsa wraz z kuflem ale co już oczekują na stole.
   Zapiął szeroki, skórzany pas o mosiężnym klamrowaniu. No, jeszcze udało się na przedostatnią dziurkę. Byłby w domu siedział dłużej to pasa by brakło. W podróży będąc szybko sadło z brzucha zgubi.
   Schody zaskrzypiały pod ciężarem schodzącego krasnoluda. Tak jak się spodziewał. Śniadanie czekało, lecz, czego się nie spodziewał, czekał również Rodhar.
- Siadaj, jedz i pij, a ja będę gadał. Wczoraj nijak się nie dało powiedzieć tego, co najważniejsze – rzekła karczmarz.
   Sharp zatopił zęby w mięsiwie i wbił wzrok w twarz Rodhara. Karczmarz milczał jakby myśli zbierał. Gadatliwy nigdy nie był więc co miał powiedzieć, chciał powiedzieć krótko.
- Wojna już pod drzwiami czeka. Wybuchnie lada dzień, może tydzień czy dwa – mruczał jakby do siebie – I nie będzie to wojenka jakiej możesz oczekiwać po dwóch zwaśnionych baronach z Solamni. Ta wojna obejmie cały Ansalon, Abanasinia jej nie uniknie. Nie gadałem ci wczoraj ale ten, co to z karawaną żelaza był w Jelek widział jak ćwiczą tacy, co smoków mają dosiadać. Smoków samych jednak nie było nigdzie widać. Ale nikt by się tak nie szykował, gdyby nie był pewien ich przybycia. Z Rycerzem będziesz gadał, albo i nie będziesz, kto to wie. Przekaż wszakże, com powiedział. Mobilizacja sił, co Takhisis oczekują jest prawie zakończona, niedługo ruszą. Gdzie uderzą najpierw – to pytanie pozostaje bez odpowiedzi ale na mój rozum jeśli pójdą na Solamnię to znaczy, że ich celem jest cały Ansalon bo Zakon Solamnijski to największa siła na kontynencie. Jego pobiwszy mają resztę na talerzu. Jeśli zaś na południe ruszą to znaczyć będzie, że Ansalon może i jest ich celem ale najpierw będą chcieli elfy rozbić. I te z Silvanesti i te z Qualinesti. Rycerzowi powiedz, że w dwa tygodnie i ja karczmę zamknę i do Thorbardinu ruszę. Swoich też ostrzec wypada chociaż takich jak my oba, podgórskich, to oni nie cenią.
   Niby jeszcze chleb pogryzał, piwem popijał ale już czuł jak mu wszystko iście drewnem w gardle staje. Nowiny przerażające same w sobie ale z tego, co Rodhar gadał, wynikało, że nie był on tylko karczmarzem jakiego znał od lat. Zmrużył oczy, wąsa przygładził i już gębę otwierał, by pytanie zadać, gdy karczmarz wznowił gadkę.
- I co się tak gapisz? No, już się domyślasz? Tak, Zakon mnie to posadził, żebym wieści zbierał, ludzi pytał, czasem kogo przenocował a innym razem i konia szybko wymienił czy miecz wyostrzył. Ta karczma też do Zakonu należy. Dobrze tu było ale się skończyło. A ty kończ żarcie i w drogę ruszaj chociaż miarkuję, że roboty u Rycerza mieć nie będziesz. No, chyba że trochę inną niż snycerska.
   Nim Sharp o jakimś pytaniu pomyślał, już karczmarz zza stołu ruszył bo jakiś poranny gość wszedł do izby.
- Witaj, gospodarzu – rozległ się ostry, dziewczęcy, lekko zachrypnięty głos – Całą noc z Solace maszeruję, w gębie nic jeszcze nie miałam. Dajcie cokolwiek do przegryzienia. Srebro i miedź mam.
   Sharp miał już skierować się do wyjścia lecz dźwięk tego głosu przykleił go do ławy. Słyszał ten głos, gdy wczoraj dziewczyna przy ognisku śpiewała. Rodhara trzeba ostrzec, ktoś tu łże. Lepiej zawsze wiedzieć, że ktoś tam za pazuchą coś mało przyjemnego chowa. Odczekał, aż karczmarz pajdę chleba z kuflem piwa przed dziewką postawi po czym kiwnął nań i do drzwi poszedł. Tak, jak mógł się spodziewać, Rodhar nie od razu za nim poszedł. Do dziewczyny zagadał, nowin chciał pewnie posłuchać, a niczego się nie dowiedziawszy dopiero do drzwi ruszył.
- Uważaj – szepnął Sharp – dziewka kłamie choć nie wiem po co. Wczoraj wieczorem siedziała przy ognisku w lesie, nie szła całą noc i głodna za bardzo pewnie też nie jest.
- Dzięki – mruknął karczmarz – Będę ostrożny. Zresztą też mnie zdziwiło jedno, ty potrzebujesz półtora dnia by z Solace do mnie dojść a jej jednej nocy ma starczyć. Chyba, że jak elf biega, niestrudzenie. Bywaj już, w drogę.
   Sharp ruszył dziarsko przed siebie i dopiero po kilku stajaniach pomyślał, że oto stary znajomy pognał go w drogę jak rekruta. Dobrze jeszcze, że nie huknął na takiego ciągałę. Dziw nad dziwy. Niby karczmarz a nie karczmarz. Niby krasnolud a na Zakonnym żołdzie. Niby wolny i swobodny a gada jak najemnik i to taki, co na rzeczy się zna.
   Na niezbyt wesołych rozmyślaniach droga szybko schodziła bo zdenerwowany krasnolud wciąż kroku przyspieszał. Złapał się na tym, że prawie biegnie i dopiero wtedy w czerep się palnął i do spokoju przywołał. Dla rozpogodzenia markotnych myśli z manierki pociągnął… Uch! Nie piwo, nie wino a prawdziwej krasnoludzkiej gorzałki Rodhar nalał. Chlebem Sharp zagryzł i wyraźnie poweselał. Ot, droga wiedzie z góry, słoneczko przyświeca ale nie przypieka, wiaterek wieje ale nie hula, no nic tylko pieszej wycieczki zażywać.
   Szedł skrajem wysokiego, sosnowego lasu. Rano było jeszcze więc maszerował w cieniu. Słońce w oczy nie świeciło to i szybko dojrzał w oddali dymy z kominów okalających rycerski dwór. Widać było, że wre tam jak w ulu. Ruch jak w dzień jarmarku albo i jeszcze gorzej. Zaciekawiony krasnolud wyciągnął mocniej nogi i nim południe nadeszło w bramie dworu stanął. Ku jego ogromnemu zdziwieniu w bramie stał we własnej osobie Rycerz, ba, i to w pełnym rynsztunku rycerza. Tylko konia jeszcze nie dosiadł. Wyraźnie czegoś albo kogoś czekał.
- No, no, no. Sharp Steelhammer we własnej osobie! Starość cię chyba powoli dogania bo dawniej na rano byś tu stanął a nie na południe! – głos Rycerza był donośny, musiał być dobrze i w bitewnym tumulcie słyszalny.
   Tego Sharp nie lubił, takie przytyki do wieku zawsze wprawiały go w zły humor, zawsze. Tylko nie tu. Rycerz witał go tak zawsze, tylko, że nie w bramie i rynsztunku a w kuchni i przy jadle i napitku.
- Dobrze wiecie, panie Rycerzu, że my się nie starzejemy tak szybko jak ludzie. Pańscy synowie osiwieją a ja nadal drogą z Solace na południe tu stanę – odparł kąśliwie, to też do rytuału należało.
   Sylwetka Rycerza jakby zmiękła, mimo pancerza na piersi, a głowa pochyliła lekko do przodu.
- W karczmie Rodhara stanąłeś? Gadaliście może o tym i owym? Bo tylko na to czekam.
- Stanąłem. Gadaliśmy. Aż mi dziwno, że czekaliście. Rodhar nie był tego pewny.
- Czekałem i dla wieści od niego i dla spotkania z tobą.
   Brwi krasnoluda uniosły się aż na czoło. Zdumienie musiało być wyraźnie widoczne bowiem Rycerz szybko dodał.
- Ale nie w bramie gadać mi z tobą. Chodźmy, jak dawniej, do kuchni. Nikt tam nie będzie przeszkadzał. Dwór prawie już pusty.

 

Gadali czas dłuższy. Rycerz niczego w bawełnę nie owijał i jasno wynikało z tego, że bez pomocy krasnoluda to ani rusz. Albo będzie musiał spóźnić się, i to sporo, na wezwanie Zakonu, albo misji nie wypełni i własnych ludzi na śmiertelne ryzyko wystawi. Ostrzec ich trzeba.
- Widzisz, Sharp, mnie tu Zakon postawił jako oczy i uszy. Zakon za to płaci i Zakon wymaga. Ludzi nająć, na przeszpiegi wysyłać, wieści dostarczać. Wieści o nadciągającej wojnie. Bo wojna idzie wielkimi krokami. Mnie teraz trzeba co szybciej na Schallsea, może jeszcze zdążę ludzi uprzedzić i do wielkich strat nie dojdzie. Tylko, że wtedy nikt nie ostrzeże ludzi w Haven, nikt nie przekaże poleceń, żeby natychmiast zwijać całą grupę i wiać, gdzie tylko się da jeszcze bezpiecznie. I dlatego do ciebie prośba. Dam sygnet, żeś zaufany i ode mnie. Dam stali na drogę i stali dla ciebie. Dam konia dobrego. Jedź do Haven ale Solace omiń. Lepiej, żeby cie nikt konno pędzącego nie zauważył, pytaniom nie byłoby końca. A tu trzeba szybko i po cichu. We dwa dni konno w Haven będziesz. Hasło, jedno słowo tylko, komu trzeba przekażesz i możesz robić, co ci się żywnie spodoba. To jak? Zgoda?
- Nie łatwiej byłoby ci, panie, posłać człowieka? Masz sługi. Lepiej ode mnie na koni siedzą i, jako ludzie, zaufanie u ludzi mają większe. A na dodatek…
- Miałem czterech, wszyscy już wysłani. Kolejnych już posłać nie dam rady bo nigdy mnie nie dognają. Ty nie musisz. Przekażesz słowo i spokojnie do Solace wracasz. Mój człowiek, gdybym miał jeszcze luźnego, musiałby się do Haven cofać a potem gnać na złamanie karku za mną a i tak by nie doszedł. Policz, jemu trzeba czterech dni, żeby do Haven i tu z powrotem doskoczyć. Tylko, że za cztery dni to ja już odpłynę z Schallsea, a dokąd rozkaz powiedzie pojęcia nie mam. Ty zaś wśród swoich zostajesz, i tylko po drodze każ Rodharowi pośpieszać. Już on wie, z czym ma się śpieszyć. No, nie daj się długo prosić. Jedziesz?
- A swoich ostrzec też mogę?
- Moje słowo komu trzeba przekaż a potem ostrzegaj ile się tylko da. I to nie tylko Neidarów. Da się, to i do Thorbardinu słowo jakie poślij. Masz kontakty w Qualinesti, wiem bo twoją robotę u samego Mówcy Słońca podziwiałem. Poślij i im ostrzeżenie. Jeśli tylko zdołasz bo czasu mało. Jedziesz?
- Dobra, jadę. Tylko konia to nie dawajcie, Rycerzu, zbyt ostrego. Nietęgi ze mnie jeździec, za krótkie nogi.
- Nie martw się. Mam tu klacz łagodną a szybką. Siodło już kazałem takie sprawić, żebyś jechał lekko i wygodnie a szybko. Czas ważny. Pamiętaj, dwa dni i stajesz w Haven. Jak się nie uda, może być źle.
- Tacyście byli pewni mojej zgody, że już i siodło gotowe?
- Nie. Siodło szykują właśnie teraz. Ale ja zawsze jestem gotowy na każdą ewentualność. Pamiętaj teraz co mówię: w Haven odnajdziesz karczmę „Pod Gryfem” i do karczmarza podejdziesz. Łatwo poznasz, bo dwóch palców u lewej ręki nie ma, to właściwy człek. Sygnet pokażesz to wiedzieć będzie, że ode mnie jesteś. Wtedy powiesz tylko jedno słowo – wicher – tylko tyle, i natychmiast wyjdziesz. Na żadne pytania nie odpowiadasz. Nic nie wiesz, zapłacono ci za przekazanie wiadomości a co ona znaczy nie wiesz.
- Bo nie wiem.
- Tak lepiej. Bezpieczniej. A potem wyjeżdżasz z Haven, wieści do Thorbardinu, a może i dalej sam już musisz jakoś przekazać. Pamiętaj tylko jedno, czas jest najważniejszy. Ostrzeżenie po czasie diablej skóry niewarte. Więc wiedzieć musisz, że wojna z Neraką, a to znaczy z siłami Takhisis, tak właściwie to już się zaczęła. Znaczy krew się jeszcze nie leje ale armie już maszerują.
- Rodhar mówił, że jeszcze nie ruszyli…
- Ci z Jelek może jeszcze nie, ale Neraka ruszyła. Wiem to z pewnością. Rodharowi też powiedz „wicher”, będzie wiedział o co chodzi. Z tego, co wiem, wynika, że siły Neraki na południe, na kraje elfickie ruszą pospołu z minotaurami i innym tałatajstwem. Jelek siły zbiera na Solamnię. Po raz pierwszy władcy Neraki siły dzielą. Uderzenie będzie może przez to nieco słabsze ale elfy nam z pomocą przyjść nie zdołają a i my im też pomóc nie damy rady. Idą na dwa fronty, albo tacy mocni, albo tacy głupi.
- Kto wroga za głupca ma, ten…
- Wiem, wiem. Ten już w grobie leży, choć jeszcze o tym nie wie. Najgorsze, że pojęcia nie mam czy smocze siły mają?
- Rodhar mówił, że jeźdźców ćwiczą. Ten z karawany smoków nie widział ale ćwiczenia jeźdźców tak.
- A, do licha! Tegom nie wiedział! No, stary, teraz to już ci nie odpuszczę! Ruszaj natychmiast – Rycerz podniósł się z zydla i wrzasnął – Konia! Szybciej tam! Siodło gotowe?! Ganiać! Czasu nie ma!

 

Dziwna sprawa. Pół dnia w siodle i nic. Żadnego bólu zadka, żadnych otarć nóg i nawet w krzyżu nie łupie. Cudowny koń! Klacz dosłownie płynęła w powietrzu, nie podrzucała tylko grzbiet lekko jej falował, krasnolud czuł się jakby płynął łódką po niezbyt sfalowanych wodach. Przewaga konia nad piechurem okazała się dość wyraźna, nie dość, że zmęczenia żadnego krasnolud nie czuł to i do karczmy w pół dnia poskakał. Już widział jasną strzechę. Pomyślał, że jak mu się tak dobrze jedzie, to tylko zdań kilka z Rodharem zamieni i nie czekając na nic w dalszą drogę poleci. O ile koń zbyt zmęczony nie będzie. Ale chyba nie. Tak jak Rycerz doradzał, Sharp nie forsował jazdy, jechał lekko wyciągniętym kłusem a właściwie to klacz sama dyktowała tempo. Tak biegła jak jej było wygodnie, pod górkę zwalniała, a nawet do stęp przechodziła, a z górki szła szybkim kłusem. Do galopu jednak nigdy nie doszła. Nie poganiał. Ważniejsze było zachowanie sił klaczy niż jakiś iluzoryczny pośpiech. Jakby tak z godzinkę pogalopował to potem odpoczynek dla konia niezbędny. Ot, i cały zysk czasu diabli by wzięli a na dodatek koń niepotrzebnie zostałby wymęczony. Lepszy delikatny kłus. Jeźdźcem zbyt wytrawnym to krasnolud z pewnością nie był ale pewne pojęcie to jednak miał. Bywało już, że musiał spędzić w siodle i po parę dni choć prawdę mówiąc, nigdy tego nie znosił. Dopiero ta klacz! Teraz po raz pierwszy w niekrótkim przecież życiu poczuł, że jazda konna to frajda jakich mało.
   Delektował się jazdą i nawet nie spostrzegł kiedy stanął przed karczmą. Cicho było. Trochę to niezwykłe bo o tej porze chłopy z pól schodzą i do karczmy chętnie zaglądają. A, że na wszystkie niezwykłości już go Rycerz uczulił i czujność doradzał zachować to i kordelas tęgi spod siodła wyciągnął. Tak uzbrojony zbierał się do zsiadania gdy dobiegł go śpiewny, dziewczęcy głos.
- Nie ma po co zsiadać, stary. Kordelasa dobywać też nie ma po co. Nikogo tu nie ma. Nikogo żywego w każdym razie.
   Obrócił się w siodle jak szydłem w zadek dźgnięty. Pod rozłożystym kasztanem stała szczupła, zakapturzona postać. Po głosie poznał, że to ona starym krasnoludem go już raz nazwała. Od razu złość poczuł.
- Dla ciebie może i stary, młódko. A ja muszę z karczmarzem pogadać.
- To chyba nekromanty potrzebujesz – wyszeptała dziewczyna.
- Co ty gadasz?!
- Tam nie ma żywych. Pocięci. Chyba gobliny albo coś podobnego, pałaszami pocięci, szerokie ostrza, dobrze widać.
   Nie słuchając dalej krasnolud zeskoczył z konia i runął do karczmy. Zaraz za drzwiami dopadł go smród tak straszny, że aż się zachłysnął. Gobliny, ani chybi. Tylko skąd tu gobliny? Karczmarz leżał pośrodku izby, po obu stronach miał towarzystwo, jacyś chłopi z okolicy. Pewnie stronę karczmarz w bójce wzięli i po łbach dostali. Jednemu to właściwie i łba niewiele zostało. Drugi cięty z zamachu, bez mała wpół rozwalony. Przed Rodharem widniała szeroka plama zakrzepłej krwi. Nie jego. Pewni dobrze zaciął wroga. Krasnolud zarobił cięcie w plecy. Dopóki ci dwaj stali po bokach widać nikt go nie zaszedł ale jak ci padli to, okrążony, szans wielkich nie miał.
   Ponury jak chmura burzowa wylazł Sharp przed karczmę. O dziwo, dziewczyna stał spokojnie przy klaczy i poklepywała ją po szyi. Zwierzę wyczuwało zapach krwi i wyraźnie okazywało niepokój.
- Piękna – cicho szepnęła dziewczyna – I znakomicie wyszkolona. Niepokoi się ale to nie zapach krwi, to zna. Coś innego. Trzeba poszukać. Coś tu się czai.
   Bezszelestnie zaczęła zbliżać się do krzaków okalających karczmę od południa.
- Tu śmierdzi – warknęła.
   Krasnolud poczuł zapach i natychmiast podbiegł z gotowym do walki kordelasem. Dziewczyna wyglądała dotychczas na całkowicie bezbronną, lecz teraz w jej dłoni ukazała się dziwna broń, jednoręczna, składana kusza. Kusza!   Neraka!
   Dziewczyna machnęła uspokajająco, lecz Sharp wolał już trzymać ją na oku. Zachodził w stronę krzaków tak, by widzieć i zarośla, i dziewczynę. Pokiwała głową w geście pełnym rezygnacji i zaczęła podchodzić. Zza krzaków doszedł jęk. Jednym susem krasnolud skoczył do przodu i już widział. Uspokojony schował kordelas. Ten wróg już nie zdoła nikomu  zaszkodzić. Dziewczyna szybko podeszła i aż się zachłysnęła własnym oddechem.
   Na ziemi leżał goblin. A właściwie to, co zostało z goblina. Tak na oko, dwie połówki goblina, tylko cudem trzymające się jedna drugiej. Pałasz Rodhara był ostry i ciężki, jak ciął, to do końca.
- Dlaczego reszta zostawiła go żywego? – zastanawiała się dziewczyna.
- I tak już nic nie powie, a ktoś tu czas cenny może zmitrężyć. Nic tu po mnie, czas w drogę i to szybko.
- Poganiaj ale konia szanuj, tak jak dotąd. Droga przed tobą wcale nie taka łatwa i krótka – cichym głosem zgodziła się ze starym.
   Sharp ze zdumienia rozwarł gębę na całą szerokość.
- A tobie co do mojego czasu?
- Wicher, Sharp, wicher.
   Teraz to już krasnolud zgłupiał ze szczętem. Postanowił, że krokiem się stąd nie ruszy, póki nie zrozumie. Zacięty wyraz twarzy powiedział dziewczynie, że prędzej tu oboje korzenie zapuszczą nim krasnolud bez wyjaśnień ruszy w dalszą drogę. Powolnym ruchem zsunęła kaptur, który do tej pory zasłaniał jej twarz. Szczupła, pociągła twarz. Jasne i proste włosy, gdyby były długie to nosiłaby na głowie majątek, ale fryzura była króciutka. Ot, prawie chłopięca. Uszy. Uszy lekko szpiczaste wyraźnie wskazywały na elfkę. Przynajmniej jedno wyjaśnione, prędzej drugi Kataklizm na Krynn spadnie nim jakikolwiek elf sprzymierzy się z goblinem, a w karczmie walczyły gobliny.
   Na krasnoluda patrzyły oczy całkiem nie młode. Choć postać, twarz, ruchy, no wszystko razem, wskazywało na młódkę to ta elfia panna młódką nie była. Kto wie? Może id niego samego starsza? Dziewczyna chyba odgadła tok jego myśli bowiem nagle spokojny uśmiech rozjaśnił poważną twarz.
- Masz rację, młoda, jak na człowieka czy krasnoluda, nie jestem. Ale u nas wciąż jeszcze więcej niż połowa przede mną. Co zresztą w czas zawieruchy niewiele znaczy. Rozumiem, że muszę ci parę spraw wyjaśnić. Więc słuchaj uważnie, bo nie ma czasu na powtarzanie. Wysłał mnie tu Zakon, współpracuję z solamnijczykami od lat. Stąd znam hasło „wicher”, wiem, że tylko z takim hasłem mógł cię Rycerz do Haven posłać. Hasło alarmowe i tylko do Haven może być posłane więc o to już nie pytaj. Miałam się tu kontaktować wyłącznie z Rodharem, ale… Sam widzisz, jak wyszło. Leć do gospody, leć „pod gryfa” a ja cię gdzieś po drodze, albo i w samej gospodzie odnajdę. Do Qualinesti nie będziesz musiał gnać, ja to załatwię, ale Thorbardin to twoja sprawa.
- Z Rodharem gadałaś?
- Raz tylko. Zdążył mi powiedzieć co i tobie gadał. Miał się jeszcze czegoś więcej dowiedzieć i dzisiaj mi przekazać. Dlatego tu jestem. Wróg szybki.
   Elfka nie należała do gadatliwych. Posługiwała się wspólnym dobrze, tylko akcent miała taki jakiś śpiewny. Zdania krótkie, wojskowe, jak meldunek i rozkaz.
- Dobra. Czas mi w drogę a i ty na siebie uważaj. Jacyś obcy się tu kręcą.
- Obcy? Ja też…
- Nie. Przedwczoraj widziałem na polanie w lesie. Obce dziewczyna, człowiek, konna i uzbrojona. Łucznik. Nie wiem kto zacz.
- Będę się rozglądać a i ty uważaj. Strzała szybko z siodła zdejmuje.
- Jak mam cię nazywać?
- Mów mi… Shea. To nie jest moje imię ale jak tylko gdzie zapytasz o Sheę to będę wiedziała kto mnie szuka. Jestem Kagonesti a nasze imiona nie są stworzone dla waszego języka. Nie mogłabym ścierpieć takiego kaleczenia. A teraz zmykaj, ja się tu jeszcze rozejrzę. Coś mi tu bardzo śmierdzi i nie chodzi o trup goblina.

 

Patrzyła spokojnie na odjeżdżającego krasnoluda. Widziała dobrze, że tysiące pytań gnębiły starego, lecz tylko zęby zacisnął, mruknął coś jakby „no, to bywaj” i wdrapał się na niewysokiego wierzchowca. Patrząc na jego kłus pomyślała, że sama poleciałaby szybciej biegiem. No ale krasnoludy nie są stworzone do konnej jazdy. Ten jeszcze trzymał się w siodle całkiem niezgorzej, może nawet nie spadnie na ziemię przed Haven. Siedziała na zwalonej kłodzie drzewa przeznaczonego na opał do kuchni. Chyba już nie będzie ta kłoda nikomu potrzebna a przynajmniej nie za szybko. Zbierała się do czynności o tyle koniecznych o ile nieprzyjemnych. Ktoś musiał dokładnie zbadać miejsce ataku, sposób ataku, poszukać śladów bandy, skąd przyszli i dokąd się udali, jakiej broni użyli i dlaczego do licha zaatakowali właśnie tutaj, w Abanasinii.
   Wielki Mistrz, Blaanid uth Mondar, wysyłał na takie przeszpiegi tylko najbardziej doświadczonych wywiadowców. Takich, co z kierunku połamania traw na łące potrafili wywnioskować nie tylko, kto tędy przeszedł ale i i jak dawno, jak szybko i nawet czasami, dlaczego. Pośród tych doświadczonych wywiadowców Shea była numerem 1. Każdy, kto brał ją za niedoświadczone dziewczę ryzykował koszmarną pomyłkę. Była elfem a do tego była Kagonesti. Jej życiem był las, polowanie, tropienie i walka. Mówiono o nich, Dzicy. Czasami była to nawet prawda. Shea była nie tylko najlepszym tropicielem pracującym dla Zakonu, była też najstarszym. Brano ją za młodą dziewczynę podczas gdy prawdopodobnie dziadek Sharpa był jeszcze niedoświadczonym krasno ludzkim kowalem gdy ona już miała za sobą dziesiątki lat na tropie wrogów. Nawet dla elfów stanowiła pewną zagadkę, niby wiedzieli, że nie jest już młodą dziewczyną ale i tak traktowali ją jak kogoś o wiele młodszego. Potrafiła to zgrabnie wykorzystywać.
   Powoli, ruchem tyle zmęczonym co i po prostu niechętnym, podniosła się z kłody i weszła do karczmy. Smród krwi, śmierci i mordu był potworny. Do tego też już przywykła. Zaczęła badać ciała uważniej bowiem nadejście krasnoluda przerwało jej pracę. Walka toczyła się przed karczmą ale zakończyła wewnątrz drewnianego budynku, przy samej ladzie. Napastników było chyba ośmiu, jeden padł jeszcze przed karczmą i tam już został. Ze śladów wynikało jednak, że przynajmniej dwóch goblinów zostało jeszcze potężnie naznaczonych. Mogli chyba jednak odejść o własnych siłach bo ciał więcej  nie było. Leżał tylko martwy karczmarz i dwóch wieśniaków, potężne chłopy z siekierami w dłoniach, pewnie drwale albo cieśle. Dlaczego bronili karczmarza do końca? Kim dla niego byli? Może też byli na pensji Zakonu?
   Uth Mondar nigdy wiele nie mówił, już jego poprzednicy bywali rozmowniejsi, ten tylko dawał rozkazy ale Shea już nauczyła się słuchać tego, czego Mondar nie powiedział. Domyśliła się, że Mistrz dostał jakieś wiadomości o rajdzie goblinów w głąb Abanasinii i poczuł się zdezorientowany. A tego uczucia nienawidził. Abanasinia leżała na uboczu ewentualnego konfliktu z Neraką, działalność wroga zdawała się albo zbyt okrężna, albo zbyt chytra, albo… to nie Zakon jest celem Neraki!
  W karczmie obejrzała już chyba wszystko. Należało teraz sprawdzić, skąd ta banda łapserdaków przyszła. Trzeba było tropić ‘w piętkę”, iść pod włos śladów. Trop nadchodził z lasów na południowym zachodzie od karczmy. Poszła w tym kierunku. Nie przeszła nawet pięciuset jardów, do lasu było jeszcze ze dwadzieścia jak zauważyła, że goblinów musiało być znacznie więcej. Do karczmy poszedł tylko mały patrol, główny ich oddział szedł w kierunku zabudowań Rycerza. Jeśli zamierzają wywołać tam jakąś awanturę to się głęboko rozczarują. Była pewna, że dwór jest już pusty. Rycerz musiał ruszyć zaraz po odejściu Sharpa. Goblinom nie będzie łatwo go dopaść. Szła dalej w stronę lasu. Nagle przysiadła i zaczęła uważnie badać całkiem nowy trop.
  To nie goblin, pomyślała. Trop drobny ale mocny, stanowczy. Trop kogoś, kto las znał i umiał się poruszać. Przyjrzała się lepiej, porównała szlak goblinów i nowego tropu. Ten ktoś nie szedł razem z goblinami. Wyglądał to tak, jakby ktoś gobliny śledził. No i którym tropem teraz ruszyć. Iść dalej za nowym tropem? Tropić gobliny? Czy raczej sprawdzić, skąd się tu wzięły?
  Pomyślała, że tropienie pojedynczej osoby może okazać się stratą czasu. Tropienie goblinów nic nie da, jest ich teraz ze dwadzieścia, nawet jak dopadną Rycerza to należy ich szczerze żałować. Pochówek pewny. A skąd się tu wzięły? Jeśli ona tego nie sprawdzi to nikt nigdy się nie dowie. A to może być ważniejsze od celu ich wyprawy. Ruszyła wstecz tropów, szlak wiódł do lasu. Szła dalej. Znała dąb, pod którym zwykle odpoczywał krasnolud. Drzewo rosło w kapitalnie wygodnym dla podróżnych miejscu. Polana, źródło, cień i trochę słońca. Znakomity popas. Gobliny też tu popasały. Trawa była zmierzwiona a ślady ognisk bardzo wyraźne. Popiół był jeszcze ciepławy, odeszli pewnikiem rano.
   I znowu te obce ślady! Tylko teraz jakby całkiem świeże!
   Troszkę na uboczu, w cieniu rozłożystego klonu, siedziała samotna postać. Shea zorientowała się, że osobnik pod klonem siedzi tam już jakiś czas i z pewnością ją obserwował. Jakby potwierdzając te słowa obcy wstał i spokojnie wzniósł rękę w geście powitania.
- Witaj – zabrzmiał cichy, niski i niewątpliwie damski głos – Ciebie też interesuje wędrówka goblinów?

 

 


 


 


bottom of page